wtorek, 20 listopada 2012

Przepis na bestseller

Jak napisać bestsellerową powieść? Albo chociaż taką, która się dobrze sprzeda? Justin Young i Brian Bushwood parę miesięcy temu udowodnili, że... wcale nie trzeba pisać. Panowie przyjrzeli się Top 10 e-booków sprzedawanych w iTunes - pierwsze miejsca okupowały kolejne tomy "Pięćdziesięciu twarzy Greya" i towary bliźniaczo podobne do "porno dla mamusiek" - i założyli, że jeśli wyprodukują coś, co będzie zbliżone tematycznie do "50 twarzy...", będzie miało podobną okładkę i do tego choć na chwilę uda się wskoczyć z tą pozycją do Top 10, to znajdzie się całkiem sporo chętnych do kupienia takiego wyrobu, tylko dlatego, że już to ktoś wcześniej kupił (Top 10). Pisać im się nie chciało, więc poprosili użytkowników swojego portalu o dostarczenie kolejnych rozdziałów - całość złożyli do kupy nie dbając w ogóle o to, że się to, nomen omen, kupy nie trzyma. W tym "eksperymencie" gorzej, znaczyło lepiej. Zaprojektowali okładkę, wymyślili tytuł ("The Diamond Club") autorkę (Patrica Harkins-Bradley), wstawili wyrób do iTunes i poprosili zaangażowanych w akcję internautów, żeby wybranego dnia zakupili "Diamentowy Klub" (inwestycja nie była droga - swoje "dzieło" wycenili na 99 centów). "The Diamond Club" wskoczył do Top 10 sprzedawanych książek i... poszło. W krótkim czasie panowie zanotowali przychód rzędu 17 tysięcy dolarów (czyli sprzedali ponad 17 tysięcy egzemplarzy), a "The Diamond Club" zagościł w Top 10 iTunes na dłużej. Co ciekawe ich książkopodobny wyrób (przypominam metodę "twórczą" - sklejanie fragmentów napisanych przez amatorów) zyskał nawet pozytywne opinie czytelników. Jak więc napisać bestseller? Zamiast tracić czas na wymyślanie fabuły, bohaterów, zamiast szlifować język należy 99% czasu poświęcić na marketing...


Tak panowie zapowiadali swój "eksperyment": kliknij tutaj.

A tu krótka relacja po (ale nie przed zakończeniem - spodziewam się, że po ujawnieniu "przekrętu" sprzedaż mogła jeszcze wzrosnąć): kliknij tutaj.

sobota, 27 października 2012

E-sprzedaż

Za oceanem "Newsweek" rezygnuje z wydań papierowych. W Polsce coraz więcej książek ukazuje się równocześnie i w wersji papierowej i cyfrowej. Czy już możemy mówić o dominacji cyfrowych wydań? Na to jest zdecydowanie za wcześnie. Choć niewątpliwie rynek e-książek będzie się powiekszać (i to bardzo dynamicznie - sam korzystam z czytnika i bardzo sobie tę formę kontaktu z książką chwalę), to nadal - zwłaszcza u nas - jest to rynek raczkujący. Przykład? Proszę bardzo - księgarnia Publio pochwaliła się rekordową sprzedażą "50 twarzy Greya" (szczegóły na rewelacyjnym blogu Świat Czytników). W ciągu miesiąca sprzedało się... 1200 (słownie: tysiąc dwieście) egzemplarzy. Co ważne, w tym czasie Publio miało wyłączność na sprzedaż e-wydania bestsellerowego "porno dla mamusiek". Taki wynik przy sprzedaży papierowych wersji wygląda blado - nie trzeba jednak być analitykiem, żeby przewidywać, że sprzedaż e-wydań będzie gonić sprzedaż wersji papierowych.

Także wydawcy komiksowi muszą zacząć przyzwyczajać się do e-publikacji. Comixology ogłosiło niedawno, że liczba ściągniętych komiksów w ich serwisie przekroczyła milion. Liczba robi wrażenie - chociaż myślę, że biorąc pod uwagę mnogość dostępnych tytułów (a także to, że praktycznie każda publikacja ma opcję darmowej próbki, którą można sobie ściągnąć), nie jest to rynek, na którym bestsellery mogą się równać liczbą sprzedanych egzemplarzy z bestsellerami papierowymi. Znów jednak wypada dodać... do czasu. Przyszłość zapowiada się ciekawie.

poniedziałek, 22 października 2012

Komiks eko

Większość zainteresowanych pewnie już wie, że w październiku ukazał się nowy komiks, który stworzyliśmy razem z Tomkiem Leśniakiem. Wydawcą jest Fundacja Nasza Ziemia, a rzecz przeznaczona jest dla dzieci i ma za zadanie, oprócz tego, że bawić, także uczyć podstaw ekologii. Komiks można zamawiać za całkowitą darmochę klikając tutaj. Miłej lektury!

wtorek, 13 marca 2012

E-morderca? E, tam!

Elektroniczny morderca grasuje. Na ofiarę upatrzył sobie książkę. Tak, tę papierową, pachnącą farbą drukarską, z różnorodną fakturą, okładką twardą lub miekką, klejonym grzbietem lub grzbietem szytym. Tę samą, którą tak wielu chętnie zabiera do kąpieli. Książkę, którą ustawia się na półce obok przedstawicieli jej gatunku - jak się okazuje gatunku zagrożonego wymarciem. Na tę papierową perłę naszej kultury szykuje zamach cyfrowy morderca zwany Czytnikiem, a narzędziem zbrodni będzie (jest?) e-atrament. A przynajmniej można odnieść takie wrażenie - ja odnoszę, śledząc głosy dotyczące e-czytelnictwa w ostatnich wydaniach Gazety Wyborczej. I o ile mogę zrozumieć nostalgiczny ton wielu autorów, to trudno mi zgodzić się na argumenty mówiące o jakoby gorszym jakościowo czytaniu z e-papieru. Ale zacznijmy od początku…


Nauczyłem się czytać w wieku pięciu lat. Nikt mnie do tego nie zmuszał - pragnąłem poznać, jakie tajemnice skrywają zadrukowane strony sam z siebie. No i pragnąłem niezależności - dopóki się czytać nie nauczyłem, byłem uzależniony od wolnego czasu moich rodziców. Kiedy składałem już litery mogłem czerpać z krynicy wiedzy i przygody w sposób nieograniczony. I oczywiście na początek zerwałem owoc zakazany - jedną z pierwszych moich lektur był podręcznik kryminalistyki (jak na tamte czasy bogato ilustrowany), rzecz zdecydowanie nie najlepsza dla pięciolatka. W każdym razie przez ostanie trzydzieści lat nawąchałem się farby drukarskiej, naprzewracałem kartek o najróżniejszej gramaturze, naoglądałem najróżniejszych krojów czcionek, czytałem w domu, w tramwaju, autobusie, na ławce, na trawie (ale nie - po trawie). W wannie nie - perspektywa zamoczenia książki skutecznie mnie do tego zniechęcała. Nie tylko przyzwyczaiłem się do książek, ale wręcz od nich uzależniłem. I oczywiście nie tylko je czytam, ale i mam - nie wyobrażam sobie mieszkania bez książek. Kto chciałby żyć w mieszkaniu bez książek?! Jednak mimo to sprawiłem sobie czytnik - fakt, że dopiero co (konkretnie tydzień temu złożyłem zamówienie, a od piatku ukrywam w domu potencjalnego mordercę).


Pierwszy kontakt z e-papierem miałem kilka lat temu (trzy? cztery?) na Targach Książki w Warszawie. Pomiędzy stoiskami wydawców, na smętnym stojaku, wyeksponowany był czytnik. Obok stał dwudziestoparoletni chłopak, któremu kazano (jego mina nie pozostawiała wątpliwości) ubrać garnitur. Podszedłem i zapytałem „Czy to jest ten zabójca książki?”. Chłopak nic nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się tak, jakbym wcisnął mu między usta limonkę, a potem z całej siły zacisnął szczęki. Popatrzyłem na ekran, zmieniłem kilka stron - ładowały się opornie, sprzęt wydał mi się toporny. „I to ma być to?” pomyślałem rozczarowany i uspokojony zarazem. Wtedy byłem przekonany, że literatura = książka (papierowa). Że czytać można tylko z papieru, że tylko tak się godzi. Owszem, od długiego czasu pisałem na komputerze (chociaż zaczynałem na maszynie do pisania), ale korekty nie byłem (i nie jestem) w stanie zrobić patrząc na ekran komputera.


Minęły lata, a ja trwałem w swoim przekonaniu. Ignorowałem wieści o nowych czytnikach, rozwoju rynku e-booków. W pamięci miałem tamtem straszny, toporny, niewygodny czytnik z targów i smutno-przepraszającą minę chłopaka w garniturze. W międzyczasie zwiększyłem znacznie ilość godzin spędzanych przed komputerem - na pisanie, też, ale także na… czytanie. W Internecie jest co czytać. Sporo też muszę czytać w związku z tym, co piszę (np. scenariusze innych autorów, gdy pracuję przy serialu). Ze względu na objętość drukowanie odpada, więc męczyłem się (oczy, głowę) wgapiając się godzinami w ekran. Aż przypomniałem sobie o czytnikach. Coś (zapewne chochlik jakiś) kazało mi sprawidzić, jak to teraz wygląda rynek czytników. Research nie trwał długo i totalnie mnie zaskoczył. Znalazłem czytnik, który był jednocześnie niezbyt drogi, do tego ze świetnym ekranem i z dostępem do największej światowej księgarni internetowej (wszyscy wiemy o co chodzi, ale ponieważ to nie jest tekst reklamowy - za takie liczę sobie honorarium :) - nie wymienię nazwy) i postanowiłem zaryzykować (pomógł mi w tym fakt, że nie długo mam urodziny - nie najgorszy pretekst, żeby zrobić sobie prezent). I tak od zeszłego piątku mam w domu „zabójcę książki” - sam go kiedyś tak nazwałem.


Wrażenia? Jak najlepsze! Pierwszą myślą było „Kurczę! Muszę szybko kupić parę e-książek!”. Myśl szybko zamieniłem w czym. Kupiłem kilka e-booków, ściągnąłem kilka darmowych, zamówiłem (przez dwa tygodnie) darmowe prenumeraty gazet i tygodników. Zacząłem czytać. I nie mogę przestać! Nie zamierzam jednak rozpływać się tu nad zaletami mojego czytnika, zachwalać różnych funkcji itd. Chcę, korzystając z doświadczeń - w tym momencie i z analogowej i z cyfrowej strony barykady - zdementować krzywdzące plotki (korzystać będę - bez wskazywania autorów - z argumentów przytoczonych w paru ostatnich wydaniach Gazety Wyborczej, oraz z tzw. obiegowych opinii).


1. Czytniki to zagrożenie dla książki (papierowej). Trudno się nie zgodzić. Na pewno e-booki są konkurencją i będą jeszcze większą w miarę upowszechniania się czytników (czytanie z ekranow LCD jest i pozostanie tak samo nieprzyjazne, jak było). To spowoduje, że książek papierowych będzie mniej - nie wszystkie pozycje będą drukowane. Czy to źle? Niekoniecznie - drukowane będą te książki, których forma jest nierozerwalnie związana z treścią (np. albumy). I nie - nie przyjmuję argumentu, że każda powieść zasługuje na formę drukowanej książki. Drugą grupę stanowić będą wydania ekskluzywne. Tak jak dziś (a może już wczoraj?) ekskluzywne są wydania w twardych oprawach, tak za chwilę odpowiednikiem tego rodzaju luksusu będzie wydanie papierowe. Jestem przekonany, że znajdą się nabywcy. Książka (drukowana) prędko nie umrze. Przynajmniej dopóty, dopóki ludzie pozostaną istotami zmysłowymi.


2. Czytanie e-booka, to gorszy rodzaj czytania. Argumenty przytaczane za: książka drukowana działa na wiele naszych zmysłów (człowiek istota zmysłowa - sam to przed chwilą napisałem). Zapamiętywanie treści jest łatwiejsze dzięki jej fizycznym aspektom (waga, zapach, układ stron - jedna z autorek napisała nawet, że przypomina sobie treść książek, gdy patrzy na nie na swojej półce, że gdyby nie półka przeczytane niegdyś treści pochłonęłaby czarna dziura zapomnienia: trochę strach zapytać, co pamięta z książek wypożyczonych z biblioteki…). A e-book? Jakaś efemeryda - zera i jedynki podstępnie zamienione na znane nam litery! Tyle, że to nie prawda, że czytnik nie działa na nasze zmysły. Czytnik to też przedmiot fizyczny (a także - estetyczny! rzecz jasna nie każdy...). A unikalne zapachy każdej książki? Te wyjątkowe doznania, które mogą przypomineć nam linijkę tekstu, która zrobiła na nas ongiś wrażenie? Nie wiem, jak inni ale ja nie czytam w sterylnym pomieszczeniu - okrążają mnie zapachy, dźwięki, zmienia się światło, zmieniam się ja. Naprawdę dociera do mnie wystarczająco dużo doznań, by mieć z czym powiąząć czytane słowa. Jest jednak jeszcze coś - nie przeceniajmy tych dodatkowych „bodźców” - w końcu dość łatwo przekroczyć granicę, za którą nie tyle wzbogacają lekturę, co wręcz ją uniemożliwiają (przykład drastyczny: dźwięk młota pneumatycznego dochodzący zza okna; zresztą nadmiar bodźców, to jedna z przyczyn dla których czytanie z ekranu komputera jest tak trudne - w końcu ilu z nas jest w stanie włączyć kompa, ale nie uruchomić programu do obsługi poczty, nie odpalić Facebooka, Twittera itd.?). Doznania nie są problemem - przyzwyczajenia, owszem. A jeżeli chodzi o rosnącą popularność e-czytelnictwa, to przemawia za nim dodatkowo wygoda. Ludzie są nie tylko istotami zmysłowymi, ale i istotami ceniącymi wygodę. Komputer jest wygodniejszy jako narzędzie pisania, niż maszyna do pisania. Chociaż maszyna do pisania jest niewątpliwie bardziej zmysłowa (uwielbiałem jej stukanie - moja rodzina i sąsiedzi jakby mniej) - jak bardzo można sobie podejrzeć w ekrazacji „Nagiego lunchu” - ale kto dziś pisze na maszynie? Który z autorów tak ceniących niepowtarzalne doznania zmysłowe, które daje papierowy egzemplarz, a których nie zapewni czytnik? Albo inaczej pytając - który z czterdziestoparoletnich i młodszych autorów pisze swoje powieści/scenariusze/artykuły ręcznie (jeszcze bardziej zmysłowy sposób!) lub na maszynie? O korektę nie pytam - wiadamo, tę da się zrobić tylko na prawdziwym papierze :)


3. E-książki zmienią rynek i zmienią go na gorsze. Szczerze mówiąc - trudno zgadywać, ale pozostaję optymistą. Na pewno go zmienią, bo rola pośrednika między autorem a czytelnikiem radykalnie się zmiejszy. Będziemy mieć mniej księgarń, będzie mniej pracy dla księgarzy. Za to autorzy nie będą mogli narzekać - dostaną szybki dostęp do czytelników. Czytelnicy dostaną łatwy dostęp do treści. A wydawcy? Ich rola się zmieni, ale nie aż tak bardzo. Już teraz forma e-booka daje w zasadzie nieograniczone i tanie możliwości selfpublishingu. Tyle, że ilu z nas, czytelników, uwierzy w autora, który nie znalazł uznania wśród tysięcy wydawnictw (tak, mamy w Polsce tysiące wydawnictw)? Jasne, od czasu do czasu znajdzie się i tu perełka, osobną rzeczą są wysoce wyspecjalizowane książki. Ale generalnie stempel wydawnictwa ma znaczenie. To w jakiej serii ukazuje się dana pozycja też ma znaczenie. Profesjonalna edycja (e-book też jej potrzebuje!) i profesjonalna redakcja są nie do przecenienia. Nie wspominając o promocji. Wydawnictwa zapewniają to wszystko już teraz - a my, czytelnicy, wiemy dokładnie, którzy wydawcy trafiają w nasze gusta, którzy specjalizują się w akurat przez nas poszukiwanej książce. I to się nie zmieni. Wydawnictwa nie znikną - będą tak samo, a może nawet bardziej potrzebne niż dzisiaj. Za to drukarze mają gorzej - choć to w moim odczuciu jeszcze odległa perspektywa. Tych czeka przestawienie się na druk innych rzeczy, część drukarń pewnie będzie musiała się zamknąć.


4. Na e-booku autografu nie weźmiesz. Fakt. Trudno się nie zgodzić, ale większość czytelników i tak nie jest zainteresowana, żeby autor im coś w ich egzemplarzach bazgrał. Ci, którym będzie na tym zależało, będą inwestować w wydania papierowe. A co jeśli dana pozycja ukarze się tylko jako e-book? Spokojnie, jeśli będzie naprawdę dobra, albo choćby popularna, na pewno pojawi się wersja drukowana - wydawcy nie lubią przepuszczać okazji do dodatkowego zarobku :), a prestiżem też nie gardzą.


Rozpisałem się straszliwie, co jest grzechem podwójnym: raz, wobec Ciebie Czytelniczko/Czytelniku bloga, bo skazuję Cię na męki czytania ze świecącego ekranu (no, chyba że wyślesz sobie jednym kliknięciem ten wpis na e-papier), dwa, wobec siebie, bo powinienem był teraz pisać coś zupełnie innego (zobowiązania!). Czas więc kończyć. Zbiorę jeszcze wszystkie wątki w jednym pytaniu: czy mając czytnik zrezygnuję z kupowania papierowych książek? Nie! Po prostu papierowe wydania będą musiały się trochę bardziej postarać, żeby mnie uwieść - nie jestem już w sytuacji Adama, któremu Bóg przedstawił Ewę, mówiąc „Wybierz sobie żonę”.

piątek, 2 marca 2012

Nie znasz dnia, ani godziny...

...kiedy Cię zrecenzują! Blisko trzy lata po premierze Teleznoweli ukazała się jeszcze jedna recenzja. Przeczytać ją można klikając tutaj! Oczywiście lepiej przeczytać samą powieść ;)

czwartek, 1 marca 2012

Ćwierkam

Statystyki bloga są bezwględne - publikuję średnio jedną notkę na miesiąc. Pomyślałem więc sobie "może coś krótszego lepiej się sprawdzi? coś, co można by szybko umieścić w sieci i wrócić do pisania kolejnego scenariusza, albo kolejnego rozdziału powieści?". Myśl ta wydała mi się na tyle genialna, że założyłem konto na Twitterze - zapraszam do obserwowania! Stosowny link - obok. Czas pokaże, czy piękne założenia potwierdzą się w praktyce :)

wtorek, 28 lutego 2012

Tymek & Mistrz - reaktywacja

Na razie tylko internetowa - utworzyliśmy z Tomkiem profil Tymka & Mistrza na Facebooku. Obiecujemy sukcesywnie wypełniać go treścią. Mamy też nadzieję, że posłuży nam do komunikowania nowych ruchów związanych z Tymkiem i Mistrzem - póki co jeszcze żadnych konkretów zdradzać nie możemy, ale widoki są całkiem ciekawe. Zobaczymy co z tego wyjdzie :) A tymczasem zapraszam do polubienia profilu!

poniedziałek, 30 stycznia 2012

Ad ACTA

W telewizorze Tomasz Lis i goście dyskutują o ACTA. Temat gorący, aż parzy. Zbigniew Hołdys mocno się sparzył. Czy ACTA jest groźne? Nie wiem - nie jestem prawnikiem, żeby móc to rzetelnie ocenić. Oburza mnie sposób podpisania tej umowy - bez szerokich konsultacji społecznych. Oburza mnie też mówienie, że to umowa, której głównym celem jest zabezpieczenie praw i interesów autorów - to nieprawda. Jako autor nie czuję, żeby ACTA miało mnie na uwadze. Jako autor potrafię wymyślić na poczekaniu lepsze rozwiązania legalizujące dostęp do treści kultury w Internecie, niż penalizacja i tropienie przez policję i poviderów ściągających pliki internautów: przykład pierwszy z brzegu - niech serwisy takie jak YouTube, czy chomikuj.pl płacą organizacjom zbiorowego zarządzania prawami opłatę (tak jak np. kina, czy stacje telewizyjne), a te następnie dystrubuują tantiemy autorom ściąganych dzieł (bez problemu można będzie ustalić co i jaką cieszy się popularnością). Zysk YouTube, czy chomikuj.pl będzie trochę mniejszy, fakt - ale użytkownicy będą mieć wciąż bezpłatny (YouTube), lub tak samo płatny (na chomikuj.pl trzeba wykupić transfer), ale co ważne legalny dostęp do interesujących ich treści. Jako autor jestem zainteresowany ochroną swoich praw, a także - co jest z tym powiązane - godziwym zarobkiem. Godziwym, czyli takim, który pozwoli mi bez strachu patrzeć na koniec miesiąca i pozwoli mi nie szukać innego etatu - i tak jako autor pracuję na kilku etatach, bo piszę różne rzeczy (w ciągu roku pracuję dla kilku, czasem kilkunastu pracodawców). Ale to nie oznacza, że mam ochotę wsadzić do ciupy wszystkich ściągających pliki, albo w ramach odszkodowania oczyścić im konta bankowe. Marzy mi się, żeby prawo dogoniło rzeczywistość i zamiast "betonować" sposób zdobywania treści kultury, zalegalizowało (i wykorzystało) nowe technologie, dzięki którym dostęp do kultury jest prostszy, niż kiedykolwiek w historii. Nie jestem za tym, by zabronić ludziom wymiany dóbr kultury - jestem za tym, żeby poszukać rozwiązań, które umożliwią taką wymianę bez ogołacania kieszeni autorów (a także wydawców, czy producentów), no i użytkowników. Wydaje mi się, że nie są to rozwiązania, na które wpaść może tylko umysł geniusza - od lat działa system dystrubucji tantiem dla twórców filmowych z tytułu nadań telewizyjnych, system dla widza niezauważalny i bezbolesny (bo to nie z kieszeni widza pobierane są pieniądze, ale z kieszeni tego, kto dzięki tej twórczości zarabia, czyli stacji telewizyjnej). Czemu nie wprowadzić analogicznych systemów dla serwisów internetowych? Przecież YouTube zarabia dzięki filmom umieszczanym przez użytowników - to one generują ruch na stronie, przyciągają widza, któremu Google puszcza dodatkowo reklamy, które są źródłem jego dochodu. W serwisie można bez problemu znaleźć np. cały film Jeż Jerzy - jeden z nich zanim został usunięty został obejrzany blisko dwieście tysięcy razy. To oznacza, że YouTube mógł przed filmem do mojego scenariusza puścić dwieście tysięcy reklam, dodatkowo umieścić reklamy na stronie - ile wpadło dzięki temu do kieszeni Google, mogę tylko zgadywać. Wiem za to ile wpadło mnie, czy producentowi filmu - nic. I to nie jest fair. To. Nie fakt, że użytownik YouTube o nicku dajmy to fuckacta zripował DVD Jeża Jerzego i umieścił film na swoim kanale.